2012-05-18, ostatnia aktualizacja 2012-05-18 06:39

Język

Fot. sxc.hu

Fot. sxc.hu

Według biblijnej Księgi Rodzaju budowniczowie wieży Babel chcieli nią sięgnąć do nieba, a Bóg im ten świętokradczy zamiar udaremnił, sprawiając, że każdy z nich zaczął mówić nagle innym, niezrozumiałym dla pozostałych językiem. Czy bez kłopotów we wzajemnym komunikowaniu się zdołaliby zrealizować swe plany? Tę akurat kwestię zostawmy na boku jako zbyt delikatną dla technicznego czasopisma, jedno wszak wydaje się pewne, że wspólny język umożliwiłby co najmniej jakąś kontynuację rozpoczętej pracy.

Cele rozwoju nowożytnej techniki nie były nigdy tak dalekosiężne, lecz postęp na tej drodze warunkowany był zawsze właściwym rozumieniem się uczestniczących w nim ludzi. Dlatego zabiegali oni o przemiany wręcz odwrotne w stosunku do zachodzących na najwyższym piętrze legendarnej budowli. Skutkiem tego wielcy wynalazcy i prości użytkownicy owoców ich dokonań, ludzie różnych epok, kultur i narodowości te same przedmioty lub zjawiska nazywali w sposób dokładnie równoznaczny.

Taką zgodność różnojęzycznych określeń można uzyskać dzięki dokładnym zapożyczeniom cudzoziemskich słów albo ich trafnym przekładom. Były kiedyś czasy, w których zapożyczanie technicznych terminów, zwłaszcza z języka niemieckiego, uchodziło w Polsce za niepatriotyczne. Nasi dawni uczeni i inżynierowie, biegli w równym stopniu w językach obcych, co w wykwintnej polszczyźnie, wynajdywali polskie odpowiedniki gdzie indziej stosowanych nazw. To oni sprawili, że do dzisiaj „oxygen” nazywamy tlenem, „automobil” – samochodem, „wentyl” – zaworem itd.

Nie wszystkie jednak techniczne terminy trafiały do naszej potocznej mowy za tak szlachetnym pośrednictwem, a ludzie mniej wykształceni chętniej sięgali do zapożyczeń, choćby nawet przekręcanych i niebezpośrednich. Autorzy podręczników zawodowych długo zwalczali te dziwolągi. W efekcie nikt już nie nazywa np. dłuta „sztamajzą”, poziomnicy – „waserwagą” ani prowadnicy – „culagą”. Nie udało się jednak wykorzenić „roweru” (bicykl znanej dziś skądinąd marki), „junkersa” (niemiecki producent podgrzewaczy wody), „bojlera” (po angielsku: kocioł parowy), ani nawet „bosza” jako nazwy szlifierki kątowej.

Dziś, w epoce globalizacji, inżynierowie przestali zaprzątać sobie głowę filologicznymi niuansami. Dla nich wszystkie nowe rozwiązania mają swe nazwy angielskie, używane i w innych językach, najwyżej z błędną wymową. Nikt nie czuje potrzeby spolszczania ABS-u lub common raila.

Nie zawsze jednak proces zapożyczania przebiega tak gładko. Z tłumaczeniami (a dużo teraz tego) jest jeszcze gorzej, gdyż niemal każda z międzynarodowych firm w swych polskich instrukcjach stosuje do w pełni konkurencyjnych produktów całkiem inne nazewnictwo. Kto je tak obficie tworzy? Najczęściej zawodowi tłumacze, niemający zielonego pojęcia o technice. Czy jest na to jakaś rada? Tak: decydujący głos w tych sprawach przywrócić technicznym specjalistom z głównych zainteresowanych korporacji, a nazwy, co do których tłumaczenia nie są oni zgodni, pozostawiać w oryginalnym angielskim zapisie.



Marian Kozłowski
Redaktor naczelny Miesięcznika Branżowego Autonaprawa


 

Wasi dostawcy

Podobne

Polecane


ver. 2023#2