2009-10-25, ostatnia aktualizacja 2009-10-25 20:39

Konkursy

Fot. www.sxc.hu

Fot. www.sxc.hu

Przyzwyczailiśmy się już do tego, że we wszystkich dyscyplinach sportu o najwyższe trofea rywalizują zawodowcy, a ludziom spoza ich kręgu pozostają role kibiców lub fanów, oddzielonych od swych idoli szkłem telewizora bądź co najmniej kordonem ochroniarzy. Stwarza to wrażenie jakiegoś obiektywnego podziału na dwa różne, hermetyczne światy, ale nikt przecież nie rodzi się wielkim piłkarzem, skoczkiem narciarskim czy kierowcą wyścigowym. Wszyscy wybitni sportowcy sukcesy zawdzięczają temu, że wcześnie dokonali wyboru życiowej drogi, a potem konsekwentnie doskonalili swe umiejętności. W większości zawodów, nie tylko tych sportowych, wygląda to podobnie. Wszyscy mamy zamiłowanie do współzawodnictwa, lecz nie w każdej profesji mistrzostwo nagradza się sławą lub choćby wymiernym uznaniem.

Były kiedyś czasy, w których ten niesprawiedliwy porządek rzeczy usiłowano gwałtownie naprawić. Mistrzów rozmaitych zawodów nazwano wtedy "przodownikami pracy". Byli patronami ulic. Stawiano im pomniki. O ich pracowniczych osiągnięciach pisano w gazetach i powieściach, śpiewano w pieśniach. Akcja ta, wymyślona w ZSRR, przyniosła w Polsce fatalne skutki, bo ośmieszyła dobrych fachowców zamiast im zjednać uznanie. Jej krajowym inicjatorem i głównym bohaterem był górnik Wincenty Pstrowski. Wsławił się biciem rekordów w drążeniu chodników, wykonując po dwieście kilkadziesiąt procent obowiązującej normy. Czy rzeczywiście był dobrym specjalistą w swojej dyscyplinie? Myślę, że tak, gdyż wcześniej praktykował długo w belgijskich kopalniach, ale dowodów na to nie ma. Odnotowywano tylko metry i procenty, choć prawdziwego poziomu umiejętności nie daje się w żadnym zawodzie oceniać według tak prymitywnych kryteriów. Najbardziej szkodliwa okazała się tu jednak propagandowa przesada, kreująca na narodowego bohatera człowieka, który być może zasługiwał nawet na tytuł "Górnika Roku 1947".

Obecnie, gdy tamte przykre doświadczenia uległy już zapomnieniu i naturalny pociąg do rywalizacji odradza się w motoryzacyjnych zawodach w formie rozmaitych dorocznych konkursów, zagrożenia zdają się czyhać z całkiem innej strony. Rzecz w tym, iż większość uczestników tych rozgrywek, zwłaszcza na wyższych etapach, traktuje udział w nich równie poważnie, jak całą swoją zawodową pracę, dlatego bardzo liczą się dla nich: ranga i prestiż zawodów. Końcowy dyplom jest tutaj nagrodą najcenniejszą, wiszącą przez długie lata na honorowym miejscu w warsztacie, więc nie może być on równie łatwy do zdobycia, jak główna wygrana w audio-tele albo zaświadczenie o wysłuchaniu hejnału mariackiego w Krakowie. Poza tym konkursowa walka musi mieć publiczność, jak w każdym sporcie, niekoniecznie wielką, ważne, żeby własną, doceniającą znaczenie sukcesów i porażek. W trakcie branżowych imprez takiej zaangażowanej publiczności raczej nie brakuje, wystarczy tylko stworzyć warunki do kibicowania. Czy są jakieś konkretne przykłady potwierdzające w pełni zasadność zgłaszanych tu obaw? Tak w pełni, to nie, jeszcze nie...



Marian Kozłowski
Redaktor naczelny Miesięcznika Branżowego Autonaprawa

  • 2009-12-14 11:50

    ale o tym już było...

    dr. Docinek

    o konkursach było dokładnie to samo rok temu.. Czyżby pętla w czasie? :)

    skomentuj



 

Wasi dostawcy


Podobne

Polecane


ver. 2023#2